Lekturiusz

Księgozbiór, który zestawiłem poniżej zbudował moje kompetencje zawodowe zarówno w sferze obrazowej, komunikacyjnej oraz tworzenia rozwiązań.

„Często zachęcam doktorantów do uczestnictwa w seminariach i czytania artykułów z dziedzin, które wydają się nie mieć związku z podejmowanymi przez nich zagadnieniami. Styl rozumowania z odległego fragmentu matematycznego uniwersum może rezonować z badanymi zagadnieniami i podsunąć nowe pomysły. Obecnie wiele najbardziej kreatywnych rzeczy w nauce dzieje się na styku dyscyplin. Im bardziej umiemy wychodzić z naszych opłotków i dzielić się ideami i problemami tym bardziej jesteśmy kreatywni. Jest to droga do wielu względnie łatwych odkryć”

Marcus Du Sautoy

Cytat najlepiej tłumaczy księgozbiór, który zestawiłem. Zbudował on moje kompetencje zawodowe zarówno w sferze obrazowej, komunikacyjnej oraz tworzenia rozwiązań. W zdecydowanej większości nie są to klasyczne pozycje fotograficzne. Dzięki temu dają zdecydowanie szerszą perspektywę. O dziwo często można z nich wyciągnąć użyteczne wnioski i zastosować praktycznie, w realizacjach zdjęciowych lub projektowych. Czasem są źródłem inspiracji. Czasem zaś budują nowy kontekst, zupełnie na wzór porządnego wykształcenia akademickiego. Te najwartościowsze, dla mnie, pozycje z zakresu „około fotograficznego”, wybrałem z kilkuset jakie posiadałem (część bardziej techniczna poszła do zainteresowanych bibliotek). Jeśli coś pominąłem proszę o sygnał – chętnie rozbuduję listę. Od razu też wytłumaczę, że prawie nie ma tutaj recenzji z działu warsztatu fotografii (studyjnej i in.) oraz historii branży. Są one dość łatwo dostępne w „obiegach fotograficznych”. Jeżeli uważacie, że należałoby tutaj dodać zakładkę z tymi klasycznymi tematami – napiszcie. Oczywiście te 20+ pozycji to tylko drobny wycinek wartościowego oceanu literatury oraz ikonosfery jaka nas otacza.

Jak działa umysł

Steven Pinker

Sztuka i percepcja wzrokowa. Psychologia twórczego oka

Rudolf Arnheim

Myślenie wzrokowe

Rudolf Arnheim

Teoria widzenia

Władysław Strzemiński

Historia obrazów, Od ściany jaskini do ekranu komputera

David Hockney, Martin Gayford

Historia piękna

Umberto Eco

Historia Brzydoty

Umberto Eco

Amerykańskie obrazki, refleksje z podróży po czarnej Ameryce

Jacob Holdt

Przetrwają najpiękniejsi

Nancy Etcoff

Sztuka barwy. Subiektywne przeżywanie i obiektywne rozumienie jako drogi prowadzące do sztuki

Johannes Itten

Historia koloru w dziejach malarstwa europejskiego

Maria Rzepińskia

Scenografia w filmie

Allan Starski, Irena A. Stanisławska

Ponadczasowy hit. O sztuce tworzenia i marketingu dzieł, które przetrwają próbę czasu

Ryan Holiday

Punkt i linia a płaszczyzna

Wasyl Kandyński

Kod kreatywności. Sztuka i innowacja w epoce sztucznej inteligencji

Marcus du Sautoy

Jak działa umysł

Steven Pinker

Pozycja bardzo solidnie umocowana w psychologii kognitywnej. Najkrótszą recenzją byłby tu cytat autora : „Umysł nie jest mózgiem, ale tym, co mózg robi, i to nie wszystkim”. Pinker traktuje umysł jako konsekwencje rozwoju darwinowskiego gdzie w wyniku selekcji i dopasowania zbieracko-łowieckich kultur powstał modułowy system relacji rozwiązujący ówczesne (i siłą rzeczy też współczesne) problemy. „Twierdzę, że umysł nie jest jednym narządem, ale systemem narządów, o których możemy myśleć jako o zdolnościach psychicznych lub modułach umysłowych. (…) Oglądając te zjawiska pod mikroskopem, odkrywamy, że złożona struktura codziennego świata opiera się nie na pojedynczej substancji, ale na wielu warstwach zawiłej maszynerii”.

Steven Pinker poprzez inżynierię wsteczną potrafi oddzielić adaptacje doboru naturalnego od ubocznych skutków (na przykład powstania sztuki). W publikacji znajdziemy fundamentalne tematy egzystencjalne takie jak lęk, wartości rodzinne, feminizm, przyjaźń. I dziesiątki innych równie fascynujących, bo nie sposób w paru zdaniach streścić zakres tej 700 stronicowe publikacji. Z punktu widzenia praktyki fotograficznej należy bardzo mocno zaakcentować rozdział 4 (Oko wyobraźni). Znajdziemy tam bardzo solidny opis „modułu” widzenia. A w nim rozważanie nad tym jak widzenie radzi sobie z nierozwiązywalnymi problemami (czyli… z widzeniem). Dalej o tworzeniu głębi i różnych technikach stereoskopowych. W tym solidny tekst o autosterogramach i dokładne wyjaśnienie tej fascynującej metody (autometody?). Już tam miałem szczękę na ziemi ale następny obszerny ustęp „oświetlanie, zaciemnianie, kształtowanie” dostarczył jeszcze większych wrażeń. Nawet nie podejmuję się tutaj go streścić, miałem wielkiego banana na twarzy przy czytaniu kosztorysu. O co chodzi – koniecznie sprawdźcie! Kolejny rozdział to „widzenie w dwu i pół wymiarach”. Nie słyszeliście o tym? A o umysłowej sile góra-dół? A o… I właściwie w tym momencie można zakończyć recenzję – te 100 stron uważam dla branży wizualnej za obowiązkowe. „Jak działa umysł” to pozycja fundamentalna i naturalna baza pod kolejne.

Sztuka i percepcja wzrokowa

Psychologia twórczego oka

Rudolf Arnheim

Wielkie brawa za rozdział o świetle – najlepsze 27 stron o świetle jakie znam! Najśmieszniejsze, że napisane raczej pod kątem malarstwa. Ale idealnie daje się przetransponować na studio fotograficzne. Czytając zdałem sobie sprawę, że nakładam światło na układ brył w przestrzeni. Analogicznie jak artysta, farbę na płótno. I w zasadzie nie różni się to od pracy malarza realistycznego. A ponieważ mogę to robić wybiórczo, więc moja swoboda jest duża.

Autor przybliża, między innymi zjawisko blasku (ja używam pojęcie „lśnienie”). Omawia je zarówno od strony realizacyjnej, jak też psychologicznej. Pokazuje jak światło tworzy przestrzeń. Sporo miejsca poświęca właściwościom gradientów. Znajdziemy też klasyfikację cieni (te przywiązane i rzucane). I niebezpieczeństwa percepcyjne jakie występują. Pasjonująco, na przykładzie m.in. Rembrandta jest omówiona symbolika światła. A to wszystko przypomnę na 27 stronach! Równie pasjonujący rozdział o kolorze (44 strony). Zresztą cała książka (około 500 stron) jest świetna. Teoretycznie przeznaczona jest dla malarzy, ale też tancerzy, filmowców. Fotografom nie zaszkodzi a nawet wprost przeciwnie. Otwiera horyzonty. Za pierwszym czytaniem czułem się jak na Mont Blanc (widoczność na 200 km).

Myślenie wzrokowe

Rudolf Arnheim

Solidna (blisko 400 stron) pozycja w całości poświęcona zagadnieniom widzenia i jego związków z myśleniem językowym oraz tworzeniem abstrakcyjnych pojęć.

Dając głos autorowi: „Moje wcześniejsze badania nauczyły mnie, że działalność artystyczna jest formą rozumowania, w której nierozdzielnie splatają się ze sobą postrzeganie i myślenie. Uznałem, że muszę stwierdzić, iż ktoś, kto maluje, pisze, komponuje czy tańczy, myśli zmysłami. Ta jedność postrzegania i myśli okazała się zresztą cechować nie tylko sztukę. Analiza naszej wiedzy na temat percepcji wzrokowej, uświadomiła mi, że niezwykłe mechanizmy, za których pomocą zmysły ujmują doświadczenie, są niemal identyczne z działaniami opisywanymi przez psychologię myślenia. I odwrotnie – bardzo wiele wskazuje na to, że domeną naprawdę twórczego myślenia w każdej sferze poznania jest dziedzina wyobraźni”. Ta pozycja jest uogólnieniem i rozbudowaniem części zagadnień z wcześniej napisanej przez Arnheima „Sztuki i percepcji wzrokowej”. Obydwie książki idealnie się uzupełniają. Pierwsza („Myślenie wzrokowe”) napisana jest z perspektywy psychologii, druga bardziej dla artystów.

Teoria widzenia

Władysław Strzemiński

To książka absolutnie wyjątkowa. Polecam przeczytać wydanie z 2016 r (Muzeum Sztuki w Łodzi) ze względu na znakomite wprowadzenie i przedmowę. A też wyższą jakość wydawniczą (porządne kolorowe ilustracje) od starszych wydań, które obecne są też na rynku. Strzemiński wyprzedził swoje czasy nie tylko na polu abstrakcjonizmu malarskiego (unizm, a szczególnie powidoki) ale też jak teoretyk, wiążący rozwój malarstwa z rozwojem społeczeństwa. W obydwu tych rolach zasługuje aby zająć adekwatne do dokonań, miejsce w historii sztuki. Gdyby był Francuzem lub Anglikiem to już czytalibyśmy o nim w światowych opracowaniach.

Teorię widzenia rozpoczyna wstęp rozdzielający fizjologiczną część widzenia od interpretacji przez umysł. Podkreślający rolę tego ostatniego (przykład z orłem). Później omówione jest widzenie konturowe (epoki kamiennej), dalej sylwetkowe, bryły i światłocieniowe. Już przy widzeniu mieszczańskim robi się pasjonująco. Ale apogeum publikacji to widzenie impresjonistów i postimpresjonistów. Analiza twórczości Van Gogha wbiła mnie dosłownie w podłogę. Paula Cézanne, Henri Matisse czy Pierre-Auguste Renoira również. Zamykając w tym punkcie książkę za każdym razem czuję niedosyt i ból, że przedwczesna śmierć zaszczutego artysty nie pozwoliła mu dokończyć dzieła. Tak bardzo chciałbym poczytać o o późniejszych postawach… Szczególnie ekspresjonizmie i różnych nurtach abstrakcyjnych. To tak jak film przerwany w najciekawszym punkcie. Ale i tak trzeba to obejrzeć. Władysław Strzemiński powinien odzyskać należne mu miejsce w światowej historii malarstwa. A to możemy osiągnąć tylko poprzez zabieg na naszej pamięci.

Historia obrazów

Od ściany jaskini do ekranu komputera

Martin Gayford, David Hockney

Znakomita pozycja. Niejako podwójnie. Po pierwsze świetny dobór obrazów, które genialnie ilustrują problemy, a nie są z reguły opatrzone. Bardzo interesujące jest też ich zestawienie przez poruszaną problematykę, a nie historycznie. Widać wtedy, jak niektóre zagadnienia były rozwiązywane przez wieki rozwoju sztuki. Ewolucyjnie a, czasem rewolucyjnie. Także prekursorów wyprzedzających swoje czasy, myśleniem w konkretnym dziele. Równie odkrywczy jest pomysł na dialog autorów komentujących te zestawienia. A tak naprawdę, to pewnie było odwrotnie.

Pojawiające się, czasem nieoczekiwanie, w rozmowie dzieła zostały wstawione przecież w produkcji książki. Taka koncepcja pozwoliła na błyskawiczne przeskakiwanie wieków i epok. Oraz skupieniu się na omawianych aktualnie aspektach. W ten sposób obok siebie znajdziemy dzieła bardzo odległe czasowo i stylistycznie: obrazy, fotografię, współczesne kadry filmowe czy instalacje. By za chwilę znów wrócić do średniowiecza. Czasem dyskusja zahacza o bardzo znane dzieła. Na przykład „Panny z Awinionu” Pablo Picasso. Ale dobór towarzyszących obrazów i dyskusja kierują uwagę widza na aspekty, o których nie miał zielonego pojęcia. Pozwala to zupełnie inaczej spojrzeć na te prace. To są czasem niby niuanse. Tak jak stwierdzenie, że Picassa interesował ruch widza (a nie pokazywanie przedmiotów z różnych stron). Często jest to bardzo odkrywcze. W ten sposób odbywamy kilkanaście zdumiewających podróży. Celniej byłoby nawet powiedzieć, przekrojów, przez wielowarstwowy i złożony z tysięcy odsłon bajkowy, zaskakujący co chwila świat. Ta książka to nieustające falowanie po oceanie sztuki. Nie da się ukryć, że smaku dodają dość liczne prace Hockneya, a towarzyszący im komentarz (przeważnie Gayforda) otwiera oczy na to „czym zajmuje się współczesny artysta”. Piękna publikacja, w bardzo umiarkowanej jak na gabaryty cenie. Naprawdę warto.

Historia piękna

Umberto Eco

Czy czytając Umbero Eco też macie nieraz zupełnie sprzeczne emocje? Bo absolutnie imponująca erudycja autora, czasem przygniata nadmiarem dygresji i odwołań. A coraz odleglejsze ciągi myślowe wywołują chaos w głowie czytelnika, który ma wrażenie, że nie nadąża. Podziw i zadyszka. Jak tak dość często z tym autorem mam.

Z drugiej strony Umbero Eco jest tak interesującym przewodnikiem, że kupuję go z dobrodziejstwem inwentarza. Tym bardziej, że tematyka piękna to sprawa pierwszoplanowa, dla każdego kto zajmuje się sprawami wizualnymi. Autor podróżuje w czasie pokazując jak zmiany dziejowe wpływają na przedstawianie piękna. Na przykład jak rewolucja geometryczna wytrąciła artystów z „geocentrycznej” kołyski wpędzając ich w ruch obrotowy. Co skończyło się manierycznymi skrętami i złożonymi, skomplikowanymi formami baroku. Lub podczas rewolucji przemysłowej, gdy piękno, opuszczając wygodne siedziby arystokratów, zeszło do domów mieszczańskich. Wtedy to sztuka stała się demokratyczna. A piękno – egalitarne. Przez to coraz tańsze, zwyczajniejsze i… trywialniejsze. Najmocniejszą, chyba stroną książki są kapitalne ilustracje i nawet tylko to wystarczy do decyzji zakupowej. Eseje mają różną wartość, pierwsze są chaotyczne, później jest lepiej. Piękno jawi się w nich jako kategoria zdumiewająco racjonalna. Mimo, że wydawałoby się powstało w „niezależnym” umyśle artysty. Ale zawsze gdzieś jest kontekst, w którym wyrastał, funkcjonował i żył. Ten kontekst jest historyczny i dlatego piękno ewoluowało. Co można prześledzić w tym dziele.

Historia Brzydoty

Umberto Eco

Ta pozycja w założeniu (pewnie marketingowym) miała być uzupełnieniem tematu i niejako dychotomią „Historii piękna”. Jest jednak formalnie i treściowo bardzo od niej odmienna. Przede wszystkim nie jest to zbiór esejów Umberto Eco ale praca redakcyjna. Powstała przez przegrzebanie i posegregowanie niezliczonej ilości źródeł. Efektem końcowym to zderzenie materiału ilustracyjnego, z wielką ilością cytatów, z literatury z różnych epok. Okraszono to, co jakiś czas, czymś na wzór omówień, wprowadzeń.

Podróż przez kolejne epoki jest tutaj poprzerywana rozdziałami „tematycznymi”. Na przykład: „Męka, śmierć, męczeństwo”, „Apokalipsa, piekło i Szatan”, „Szarlataństwo, satanizm, sadyzm”. Później jest coraz bardziej eklektycznie: „Niesamowite”, „Wieże stalowe i wieże z kości słoniowej”, „Brzydota innych, Kicz, Kamp”. Już ze spisów rozdziałów widać, że tytułowa „brzydota” przypisywana jest do pojęć, zjawisk czy wyobrażeń, lub wynaturzeń. Jest niejako łatką dodaną do różnych zakamarków życia. Użyty materiał ilustracyjny często eksponuje ekspresję, nieszczęście lub margines społeczny. Kwalifikacja jest więc czasem przypisana „na siłę”.
„Historia Brzydoty” mimo tej dziwnej (a może dlatego) konstrukcji jest pozycją fascynującą. Znakomite malarstwo (niekiedy fotografie i kadry filmowe) oraz sążniste, realistyczne, ekspresyjne literackie opisy różnych wynaturzeń, czy nieszczęść, tworzą razem niezwykle mocną całość. Jest też jednocześnie, może spaczonym, ale jednak wizerunkiem socjologicznym i kulturowym. Też tym współczesnym. Aby przedstawić te ekstremalne zjawiska pokazywani i cytowani artyści, zarówno ze sfery wizualnej jak i językowej używają najsilniejszych dostępnych im środków wyrazu. Dlatego można spojrzeć na „Historię brzydoty” jako historię rozwoju ekspresji literackiej i wizualnej. W bonusie są najbardziej poruszające, traumatyczne i niewymyślone historie „rozwoju” społecznego jakie były tłem i powodem tej działalności. I to zrobiło na mnie największe wrażenie. Zobaczyliśmy historię nietolerancji, zabobonu, ale też nieszczęść, przestępstw i zła. O tym jest ta książka. Smutne i bardzo mocne.

Amerykańskie obrazki

Refleksje z podróży po czarnej Ameryce

Jacob Holdt

Album wygląda jak szkolna gazetka ścienna sprzed 50 lat, lub jak szkic do przyszłego układu edytorskiego. Fotografie też, delikatnie mówiąc, mało profesjonalne. Przypadkowe kadry, złe światło. Często wyglądają na pospieszne notatki. Do tego szybka relacja towarzysząca zdjęciom. Narrator jakby zewnętrzny, bez ocen, bez emocji ale z uogólnieniami zjawisk i refleksją społeczną. A razem… arcydzieło. Porażająca wizja Ameryki B. Druga strona medalu…

 Duńczyk Jacob Holdt przebywał w Ameryce 5 lat. Wizyta dość przypadkowa, bo w planach miał inne podróże. Ale LOS tak pokierował. Przybył z 40$, poruszał się po USA autostopem. Przejechał 160 000 km. Nocował w prawie 400 domach. Czasem trafiał w skrajny luksus, a częściej, w skrajną biedę. Przy nim potwierdzono 7 przypadków śmierci, w tym dwie dotknęły rodzin u których mieszkał. Wykonał 15 000 zdjęć, filmy kupował za oddaną krew.
Album powstał przypadkowo. Po prostu ktoś w Danii obejrzał fotografie Holdta i dostrzegł ich siłę. Bo ta moc, ten niemy krzyk, jest porażający. Obydwa składniki obraz i tekst budują przekonującą wizję biedy, odrzucenia, przemocy, nienawiści rasowej, bezradności. Opowieść jest werystyczna. Ilustracje czasem ocierają się o turpizm. I nie są to puszczająca oko piękne stylizacje, jak w „Historii brzydoty” Umberto Eco. To jest „zwyczajnie” brzydkie i, czasem straszne. Ale dopiero z tekstem zaczynamy rozumieć, co widzimy. Tutaj widać tę siłę, którą może osiągnąć tandem obraz-słowo (wsparty, nietuzinkowym, bezkompromisowym, antyestetycznym projektem). Szerzej rzecz biorąc, docieramy do jądra prawdy. Nagiej, bolesnej i niewygodnej. Dla mnie to najbardziej autentyczny i najmocniejszy taki przekaz z jakim się spotkałem. To rzeczywistość, której nie chcemy widzieć. Jak boisz się przekroczyć strefę komfortu to nie polecam. Ta książka jest czasem obrzydliwa.
A skoro wspomniałem o strefie komfortu… Niezmiernie interesująco jest prześledzić/wydzielić wątek konstrukcji i „kwalifikacji” psychologicznych, umożliwiających artyście znalezienie się, i przeżycie w takim środowisku społecznym. Ja bym uciekał pewnie po paru chwilach… Nie sposób nie skojarzyć pracy Jacoba Holdta z innym wcześniejszym jego imiennikiem i rodakiem. Opublikowane pół wieku wcześniej zdjęcia pracujących dzieci Jacoba Riisa („Jak żyje druga połowa”) zmieniły dosłownie świat (przez zmianę prawodawstwa amerykańskiego). Są omawiane dosłownie w każdym kursie historii fotografii. Pokazując jej sprawczą siłę. Później ludzie stopniowo uodpornili się na takie przedstawienia… Myślę, że w Polsce Ludowej wydano album Holdta głównie ze względów politycznych. W ramach walki systemów. W mrocznym roku stanu wojennego, ktoś odżałował kasę na licencję (za twarde). Poziom wydawniczy, jak na tamte lata, jest bardzo dobry. Nakład też duży. Książkę łatwo można zdobyć za parę złotych. I cieszyć się zapomnianą perełką.

Przetrwają najpiękniejsi

Nancy Etcoff

Dobre, alternatywne, podejście do tematyki piękna. Tym razem z punktu widzenia biologii ewolucyjnej, bo to pozycja popularnonaukowa. Autorka zebrała podczas wielu lat pracy dziesiątki argumentów potwierdzających, że poczucie piękna ma ewolucyjny charakter. I służy sukcesowi lub klęsce reprodukcyjnej. Na przykład symetria informuje o zdrowiu, podobnie gładka skóra.

Dowiemy się dlaczego mężczyźni wolą blondynki, którą połowę twarzy oglądamy najpierw i jak to wpływa na ocenę urody. Albo czy prowadzi ona w prosty sposób do szczęścia? Jaki zestaw cech i proporcji kobiet oraz mężczyzn uważany jest za najatrakcyjniejszy? Jaka powinna być wielkość źrenic (na przykład na zdjęciu) aby osiągnąć najlepszy efekt? Bardzo interesujące są przytoczone badania nad noworodkami, które, jak się okazuje znakomicie rozpoznają podstawowe kanony urody. Wiele z przedstawionych faktów można wykorzystać w pracy lub życiu. Dla mnie ta książka ma też bardziej pesymistyczny wymiar. Jasno pokazuje, że piękni mają wielki handicap życiowy. I można mówić o głębi duchowej, o wrażliwości, reprezentować jakąś moc charakteru i chęć nauki. A życie czasem sprowadza się do opakowania i skutecznej sprzedaży produktu. Trochę to tandetne. Choć w pięknej książce, którą tutaj wspomnę „Ewolucja pożądania, jak ludzie dobierają się w pary” (David M Buss) dobrze opisane są korzyści z posiadanej inteligencji. W publikacji tej wątki dotyczące piękna też są bardzo ładnie uwzględnione i można ją traktować jako lekturę uzupełniającą. Wracając do wątku, nie ma co tutaj „zawracać kijem Wisły”. Nasz mózg nieustannie skanując otoczenie błyskawicznie dokonuje ocen. Ocen często całkowicie nieintencjonalnych, nieświadomych. Ale tę wiedzę o tym można wykorzystać już świadomie, na dwa sposoby: wpasowując się w ten kanon gdy trzeba, ale przede wszystkim starając się oddzielić pozór od opakowania. Bo najpiękniejsze jest to, że nad swoim nieświadomym wyposażeniem ewolucyjnym możemy zapanować uruchamiając myślenie krytyczne. Nie jesteśmy skazani na realizację programu zapisanego gdzieś tam głęboko przez geny. Nie jesteśmy maszyną na usługach DNA. A przynajmniej, nie musimy być.

Sztuka barwy

Subiektywne przeżywanie i obiektywne rozumienie jako drogi prowadzące do sztuki

Johannes Itten

Z dużą przyjemnością zapraszam do lektury, a może raczej kontemplowania. Ta dość niewielka publikacja (będąca skrótem z monumentalnej pozycji pod tym samym tytułem) może być nazwana wiekową, bo od pierwszych wydań upłynęło już blisko 70 lat. Mój szczególny sentyment wynika tutaj po części z faktu, że to był jeden z twórców Bauhausu. Do którego dokonań jako kamienia milowego w rozwoju modernizmu mam olbrzymi szacunek. A też do wypracowanego tam podejścia do uczenia. Drugi powód jest jednak istotniejszy ta książka stała się kiedyś dla mnie dobrym przewodnikiem na polu barwy. Myślę, że jak wielu mężczyzn wykazywałem na tym polu znaczące deficyty. Było to zadanie do odrobienia. Itten stał się tutaj kompetentnym przewodnikiem.

W publikacji znajdziemy definicje i przedstawienie podstawowych akordów (czyli harmonii) barwnych. Autor pokazuje i klasyfikuje kontrasty tonalne oraz kontrasty jasności. Bardzo pouczające są kontrasty temperatury, bo zostały powiązane z wielkościami powierzchni. Nie zabrakło też analizy kontrastów dopełniających równoczesnych, nasycenia oraz kontrastu ilościowego. Ten ostatni był dla mnie odkryciem. Analizowane są tam pary barw dopełniających a harmonię osiąga się poprzez zestawienie pól powierzchni o różnych i dokładnie określonych proporcjach. W analizie wychodzi się tutaj od wartości świetlnych systemu Goethego (tak, tego poety). System ten, nawiasem mówiąc, warto poznać. W końcowej części książki są zdecydowanie bardziej zaawansowane rozważania i zależności. Do części z nich nie ma materiału ilustracyjnego, który pewnie był w pełnej rozbudowanej wersji. Nie mniej książka składająca się, jedynie z kilkudziesięciu tablic zestawień barw, naprawdę warta jest uważnego przeczytania. Za to finał można sobie przedłużyć poprzez zapoznanie się z twórczością artystyczną autora, czy to przeglądając dostępne zagraniczne albumy, czy materiały w Internecie.

Historia koloru w dziejach malarstwa europejskiego

Maria Rzepińskia

Wyjątkowa pozycja w skali światowej. Bardzo ważne jest jednak aby dotrzeć do wydania z 1989 roku (wydawnictwo Arkady). Wcześniejsze pozbawione były barwnych ilustracji, co wydaje się obecnie, wprost nieprawdopodobne. Reprodukcje pogrupowane są w czterech wkładkach (w obu tomach) i jest ich trochę ponad 100. W takim układzie materiał ilustracyjny staje się, siłą rzeczy stosunkowo mniej istotnym składniki publikacji. Dla czytelnika to niezbyt wygodne. Ale, mimo wszystko, jednak jest. A dobrze dobrane przykłady ciągle sporo wnoszą. O wartości dzieła zadecydowało dogłębne omówienie zagadnienia.

Już pierwszy rozdział (Problemy teoretyczne) pokazuje solidność opracowania. Na niecałych 30 stronach, w sposób niezwykle syntetyczny dostajemy obraz stanu nauki nad barwami i zarys trzech podstawowych klasyfikacji i to w ujęciu historycznym. Kończy się to istotnym wnioskiem, że malarze dysponują wiedzą o kolorze, która jest innego rzędu jak ta naukowa. Szczególnie, że wcześniej autorka zarysowała niespójności i kłopoty metod naukowych oraz fakt, że potrzebujemy trzech różnych teorii (fizycznej, chemicznej i psychofizjologicznej) aby wyjaśnić niektóre aspekty widzenia koloru.
Warto jeszcze wspomnieć o języku autorki. Jest klarowny, czysty i niezwykle syntetyczny. A także bardzo neutralny emocjonalnie. Dotyczy to zresztą też narracji gdzie mimo konieczności zarysowania wielu zagadnień i postaw udało się zachować zrozumiałość i płynność. Nie znaczy to, że książka sama wchodzi do głowy. Po prostu szerokość zagadnienia, ilość faktów jest olbrzymia. A wszystkie są ciekawe. Po naukowym wstępie mamy trzy rozdziały: starożytność i średniowiecze, renesans i barok, od rokoka do czasów ostatnich. Narracja jest płynna i wciągająca, to nieustanna podróż. Bez próby uśrednienia, jakiś przystanków podsumowujących (tak typowych w literaturze szkolnej). Obraz jest dynamiczny, pulsujący, ciągle zmienny. Coś co było nowością i w środku zainteresowań, nagle zweryfikowane przez twórców i czas, robi się passe i odchodzi w niepamięć (na przykład pointylizm). W zasadzie spokojnie można byłoby zrezygnować z tytułów rozdziałów, bo i tak nic one nie wnoszą. Uzmysłowiło mi to, że cezurki epok i stylów, które wprowadzamy aby łatwiej o czymś opowiedzieć, są takimi magicznymi zabiegami psychologicznym. Niby służą lepszej organizacji pamięci, w rzeczywistości kawałkują całość. U Marii Rzewuskiej historia jest wartką rzeką, może i złożoną z drobin (jak w fizyce kwantowej). Ale z pewnej odległości twór ciągły i analogowy. Można w niej trochę na siłę wyróżnić „bieg górny”, „średni” i „dolny”. Ale to zabieg bardzo umowny. U Rzewuskiej wszystko ma swoje podstawy, wszystko się wiąże. Otoczenie naukowe, otoczenie społeczne, rozwój społeczny i środków wytwórczych. To interferuje. Ten ewolucyjny charakter książki jest dla mnie najpiękniejszy. Nie zapamiętałem wszystkiego, nie zapamiętałem, pewnie nawet 5% faktów… Ale odbyłem niesamowitą podróż przez tysiące umysłów i wrażliwości.

Scenografia w filmie

Allan Starski, Irena A. Stanisławska

Dlaczego ta książka? Dostatecznym powodem byłyby osiągnięcia. Lista wspaniałych filmów, które Allan Starski współtworzył i Oscar za scenografię w „Liście Schindlera”. Warto przyjrzeć się tak wybitnemu artyście, z górnej światowej półki. Tym bardziej, że z tekstu widzimy człowieka skromnego, dociekliwego, pracowitego, szanującego innych i znającego swoją rolę oraz miejsce w szeregu. Ale to nie jedyna przyczyna. Fotografia jest dość blisko filmu. Niektóre zagadnienia są bardzo podobne choć, oczywiście skale działania zupełnie inne. Znalazłem nawet parę bezpośrednich wskazówek.

Najciekawsze jednak było prześledzenie złożoności i wielowymiarowości pracy współczesnego scenografa. To zadanie ma bardzo wyraźnie dwa bieguny. Jeden to jest budowanie wizji, znajomość historii, dociekliwość w poszukiwaniu źródeł i co by nie powiedzieć bardzo mocny wymiar artystyczny. Czyli kompetencje twórcze. Drugi to organizacja i metodologia. Twarde poszukiwanie finansowego i czasowego optimum i zarządzanie zasobami ludzkimi. Jednocześnie umiejętność obrony swojej wizji w zderzeniu z głównymi kreatorami filmu. We wstępie dowiadujemy się, że budżet scenograficzny to w średnich produkcjach 8-12% kosztów całkowitych. To pokazuje skalę odpowiedzialności. Starski opowiada o tym w sposób zajmujący i bardzo syntetyczny. Pierwsza część przybliżająca warsztatowe zagadnienia ma 136 str i omawia 18 tematów. To ledwo 8 stron na zadanie. I wierzcie mi, to nie jest robione po łebkach. Każde zdanie swoje waży i warte jest dokładnego przyswojenia.
W początkowych rozdziałach znajdziemy porównanie specyfiki pracy w plenerach zaadaptowanych i tych budowanych w studiach (wytwórniach) filmowych. Te ostatnie budzą niekłamany podziw. W książce są rysunki planów, zdjęcia z budowy i gotowe sceny. W tym też wyniki trwającej parę miesięcy budowy kwartału ulic miasta (do Oliver Twist). Dalej sporo jest o ludziach, budżetowaniu, przepychankach i sztuce kompromisu. O tworzeniu harmonogramów. O pracy na planie, fachowcach. I dokładne omówienie wszystkich elementów i efektów (deszcz, śnieg). Mnie szczególnie zainteresował rozdział o kolorze. Autor opowiada o przyjęciu palety barw (zupełnie jak robią to malarze), intensywności odcieni w filmie, zabezpieczeniu się przed możliwymi ingerencjami w postprodukcji. Fotografowie studyjni uśmiechną się gdy dowiedzą, że zamiast białych farb Allan Starski wybierał kość słoniową lub jeszcze ciemniejszą szarość. U mnie kartony (drukarskie) zawsze były z jednej strony idealnie białe. Tyle tylko, że prawie zawsze używałem ich lekko szarego, „odpadowego” rewersu. Kapitalne uwagi są też o przygotowaniu scenografii do filmów czarno-białych. Następnym omawianym zagadnieniem jest postarzanie. I ten fragment uznałem drzewiej za najbardziej przydatną (dla mnie) część książki. I nie tylko dlatego, że jest dobry i dość wyczerpujący. Tylko nigdzie indziej nie ma tego opisanego z punktu widzenia filmowania (czyli też fotografowania). Pierwszą część uzupełnia druga, z opisami pracy przy wybranych filmach. I jest równie zajmująca.

Ponadczasowy hit

O sztuce tworzenia i marketingu dzieł, które przetrwają próbę czasu

Ryan Holiday

Zacznijmy od tego, że autor „ma papiery” na stworzenie takiego poradnika. Napisał parę książek, co rozeszły się w wielkich nakładach. Do tego prowadzi firmę doradczą promującą twórców, co bardzo widać w książce. Czasem miałem całkiem dobry ubaw z anegdot, które są wplecione. Książka to niewielki, kompaktowy poradnik gdzie w paru krokach omówione zostały warunki osiągnięcia sukcesu. A celem jest zaś, ni mniej, ni więcej, jak stworzenie ponadczasowego hitu. Czyli dzieła oglądanego, czytanego lub słuchanego przez miliony ludzi w ciągu wielu lat.

Tak zdefiniowane zadanie może onieśmielać, szczególnie w konfrontacji z analizowanymi przykładami. Uważam jednak, że spokojnie można „przeskalować” zadanie dla mniejszego, bardziej niszowego obszaru, w którym się poruszamy. I nadal wskazówki autora będą aktualne.
Ryan Holiday podzielił cały proces na cztery najważniejsze etapy. W pierwszym przekonuje nas, że kluczem do sukcesu jest fundamentalna wartość dzieła. I, że nie ma tu miejsca na kompromisy. Pracuje się tak długo, aż osiągnie stan doskonałości. Potrzeba na to wielkiej determinacji i dyscypliny. Przypomina to maraton, może to potrwać nawet parę lat. Autor omawia też sposoby testowania produktu i wagę zdefiniowania odbiorcy. Ta dość oczywista metodologia wcale nie jest oczywista, w czasach, gdy mając bardzo niewiele do powiedzenia, często próbuje się zaistnieć. Mocną stroną tekstu są przykłady i opowiastki, które naprawdę warto poznać. Drugi ważny krok to poddanie dzieła konsultacji. To bardzo niełatwy moment bo trzeba balansować między konsekwentną „obroną” swojej wizji, a z drugiej strony patrzeć przez pryzmat odbiorców. Ryan Holiday omawia rolę redaktorów, konsultantów, producentów, rodziny i kręgu przyjaciół. Trzeci krok to marketing dzieła. Taki nad którym twórca ma pełną kontrolę, nie kosztuje zbyt dużo i jest skuteczny. Czwarta część opowiada o budowie własnej „platformy”. W ujęciu autora to scena, lista kontaktów i źródło przyszłych dochodów. To krótkie streszczenie, które przedstawiłem brzmi dość znajomo i dość trywialnie. Wszyscy to wiedzą, bo podobne rzeczy omówiono już w setkach podręczników około marketingowych. Ale, w moim przypadku, różnica wyszła w innym miejscu. Otóż ta książka zmusiła mnie do działania. Na początku śmiałem się z opowiastek jak to autorzy omijają pewne kroki. A później powiedziałem: Ryan, przestań smęcić, zrobię to co mówisz. Przygotowałem dokładnie, na piśmie, wymagane teksty (powiedzmy, że strategie), o różnej objętości (od jednego zdania do dłuższego opisu). Przemyślałem też budowę platformy, tak podkreślanej przez autora. Ten impuls wpłynął bezpośrednio na przygotowywaną publikację i jej marketing. Dokonałem znaczących modyfikacji i zaoszczędziłem parę miesięcy. Od czytania do działania. U mnie zadziałało. Jeśli jednak książka czytana jest dla celów poznawczych. Czyli dowiedzenia się jak to robią inni, to ma pewne słabości. Przykłady są dość wiekowe, chyba nadmiernie eksponowany jest wątek finansowy. W całości odnosi się do rynku amerykańskiego. Przewijający się wielokrotnie casus Iron Maiden też był lekko męczący. Oddzielnego wspomnienia wymaga też słaba reprezentacja, a nawet sceptycyzm wobec nowych narzędzi typu SM, YT. Z niektórymi uwagami akurat się zgadzam (typu słaba kontrola nad zasięgami i zależność od gigantów IT). Ale nie zmienia to sprawy, że jest multum twórców budujących w ten sposób swój sukces. Na ile on będzie ponadczasowy, to już nie wiem. Mimo wszystko książkę polecam, bo jest klarowna, pięknie napisana, sugestywna i motywująca.

Punkt i linia a płaszczyzna

Wasyl Kandyński

Kolejny wykładowca Bauhausu w zestawieniu. Autor porwał się na, drobiazg, próbę syntezy elementów językowych wspólnych dla różnych rodzajów sztuki. Na początku wprowadza i definiuje pojęcia podstawowe: punkt, linię i płaszczyznę. Nie należy ich jednak rozumieć w znaczeniu matematycznym. Punkt może mieć powierzchnię oraz skomplikowaną granicę, linia zmienną grubość (a właściwie kształt) a płaszczyzna to raczej ograniczona liniami powierzchnia.

Autor wiąże z tymi trzema formami różne kategorie psychologiczne. Na przykład linia pozioma: „w ludzkiej wyobraźni odpowiada ona linii lub płaszczyźnie, na której człowiek stoi albo porusza się. Linia pozioma jest więc chłodną (z powodu pewnej pasywności), dźwigającą podstawą, która może być płasko przedłużona w obu kierunkach”. Przeciwieństwem byłaby linia pionowa która jest „najzwięźlejszą ciepłą formą ruchu w nieskończoność”. Na gruncie muzyki wychodzi to jeszcze egzotyczniej gdy ósemkom z zapisu nutowego odpowiadają „małe” punkty a na przykład półnutom „duże” punkty (wybaczcie mi wszyscy ścisłowcy). Tego akurat nie kupuję, bo są inne notacje (np gitarowa) a części muzyki elektronicznej nie da się sensownie zapisać tradycyjnie. Autor analizuje też taniec poprzez zdefiniowane pojęcia. I też mam wątpliwości. Inaczej, za to było przy omawianiu architektury czy przemysłu. Podobieństwo języka całkiem przekonująco tam wychodzi. Za to czytając o związkach kolorystycznych i kształtów, miałem już podejrzenia chromestezji u autora. W ogóle w całej publikacji nieraz miałem wrażenie, że synestezje najkrócej wytłumaczyłyby te egzotyczne związki. Ale może ciemny jestem (to z pewnością). Natomiast książka jest super uzupełnieniem do twórczości Kandyńskiego, którą bardzo, ale to bardzo lubię. Pozwala, znając drugie dno, zupełnie innym okiem spojrzeć na te dzieła. Wiedzę tę być może dałoby się odnieść do innych abstrakcjonistów, może też ekspresjonistów. Całość jest jakimś zupełnie alternatywnym spojrzeniem na język wizualny sztuki. Spojrzeniem artystycznym kogoś bardzo wysublimowanego i wrażliwego. Bez wątpienia, mimo niewątpliwych sukcesów nauki, są dziedziny (na przykład kolor) gdzie jak na razie artyści są górą. Czyli polecam otwartym na inność.

Kod kreatywności

Sztuka i innowacja w epoce sztucznej inteligencji

Marcus du Sautoy

Znakomita, i dla wszystkich zastanawiających się w jakim kierunku zmierzamy, wręcz obowiązkowa pozycja. Tytuł należy rozumieć dosłownie. Tematem są kody (informatyczne), i to na ile są one, lub mogą być, twórcze. Ale nie bójcie się to nie jest podręcznik dla programistów!

Lekturę zaczynamy bardzo ładnym wprowadzeniem, a w nim m.in. dowiadujemy się jakie są rodzaje kreatywności ludzkiej. W tym i ta „wspólnotowa” opisywana, ukutym przez Briana Eno, pojęciem „sceniusza”. Autor opowiada o różnych cechach naszego myślenia, by dokonać niezwykłej syntezy. Jest nią poszukiwanie i wykrywanie regularności. I to zarówno, gdy w gęstwie leśnej zobaczymy ukrywającego się tygrysa, jak i w abstrakcyjnym pejzażu matematycznym gdzie szukamy nowych twierdzeń. Po tym mamy krótki szkic historyczny jak rozwijały się kody i przełom dokonany przez Hassabisa. I to jest moment w którym zaczyna się robić fascynująco, a czytelnik bać. Autor zastanawia się nad granicami sztucznej inteligencji. I siłą rzeczy czasem zahacza o nas samych: „czy nasza wola nie jest złudzeniem, które po prostu maskuje złożoność wewnętrznych procesów algorytmicznych?”. W fazie środkowej książki wątek symultanicznie prowadzony jest przez cztery obszary: gry (głównie Go), malarstwo, matematykę i muzykę. I powiem szczerze nie wiem który jest najlepszy. Najśmieszniejsze, że o trzech z tych dziedzin mam, jakieś amatorskie pojęcie. I w każdej wylądowałem z odmiennymi wnioskami! Oczywiście na temat perspektyw AI w najbliższej przyszłości. A w bonusie Marcus Du Sautoy wytłumaczył mi na czym polega praca matematyka. Było to dla mnie odkryciem. Bo dotąd postrzegałem tę dziedzinę jako manufakturę gdzie zapełnia się podręczny i poręczny magazyn najdziwniejszymi przyrządami. Takimi, które czasem można dopasować do nowych niespodziewanych problemów. A to jest galeria estetycznych dzieł. W tej części jest też o polskim wkładzie w rozwój matematyki AI. Czyli systemie MIZARD. Końcówka to obszerne, pasjonujące omówienie kodów w sferze językowej. I próba podsumowania. Bardzo mocną stroną książki jest sprawna i logiczna narracja oraz duża liczba przykładów i odnośników. A także redukcja narracji do niezbędnego minimum i sprawna synteza. Widać tutaj olbrzymie doświadczenie akademickiego wykładowcy. Jeśli chcesz zabłysnąć w towarzyskiej w modnym temacie AI rozmowie, to przeczytaj i zapamiętaj. Wspomnę, że mimo upływu pięciu lat od wydania (2019), w tej spektakularnie rozwijającej branży mechanizmy i zarysowane kierunki zachowały aktualność. Jakkolwiek niektóre z gorących książkowych „nowinek” stały się komercyjnymi produktami. Można samemu sobie uzupełnić wiedzę, śledząc na przykład losy programu komponującego AIVA.