Ciucholand III. Pantha Rhei

Ciucholand III. Pantha Rhei

Ciucholand III. Pantha Rhei

Panta Rhei

Zbliżając się powoli z tymi nieszczęsnymi ciuchami do finału chciałbym zająć się teraz pojedynczymi ciuchami także w kontekście upływu czasu.

Na początek dwie foty z przed 10 lat.

Wbrew pozorom nie są to ps-owe montaże (choć wydawałoby się, że są wykonane podobnie jak niewidzialni). Te ciuchy zostały po prostu podwieszone. Z takiej metody realizacji są same korzyści – nie potrzeba modela i mamy wielką swobodę oświetleniową. W „niewidzialnych” pasowanie kraciastych podszewek jest nietrywialnym zadaniem a jeśli do tego są tam ostre cienie to trzeba mocno się postarać. Podwieszanie też oczywiście zajmie kilka minut (a może i kwadrans) ale per saldo jest duży zysk czasowy. Głównym problemem jest uzyskanie jakiejś interesującej bryły albo dobrego ruchu. I kiedyś to było coś na czym się koncentrowałem. Nadal bardzo chętnie podwieszam ciuchy i inne przedmioty ale zmianę w myśleniu pokaże takie zestawienie

 

Prawe zdjęcie jest tak z 6 lat młodsze. Co się zmieniło? Ciuch już nie jest 100% „poprawny”. Czy to pomarszczenie coś wnosi? Sami sobie odpowiecie – ja widzę w tym chęć odróżnienia advertorialu od katalogu, znudzenie (po paru latach wszystko się znudzi). A poza tym ta „zadra” być może na chwilę zatrzyma wzrok.

Drugi zestaw zdjęć, który przygotowałem dotyczy tematu sporo trudniejszego – lekkich przeciwdeszczowych kurtek PU.

Pierwsza realizacja zgodnie z logiką moich opisów jest najstarsza. Zrobiłem ją metodą „niewidzialnych” czyli została zmontowana. Dość szybko jednak zauważyliśmy, że słabo pokazuje ona lekkość i zwiewność zastosowanej „tkaniny”. Trudno jest też pokazać częściową przezroczystość materiału. Wobec tego kolejna realizacja miała być inna – skoncentrować miałem się na tych dotąd pomijanych cechach. Początkowo myślałem, że po prostu podrzucę parę razy te kurtki i zmontuję z tego coś. Parę pierwszych prób skutecznie mnie zniechęciło do tego pomysłu – musiałbym wykonać pewnie kilkadziesiąt prób żeby wyszło coś w miarę. Pomnożone to przez 4 kurtki i przez fakt, że to trzeba zmontować do zwartej kompozycji pokazało, że szkoda czasu. Czyli narysowałem sobie projekt (dwa płaskie duchy nad dwoma postaciami) i powiesiłem kurtki (oczywiście każdą oddzielnie). Gwoli ścisłości dolną prawą wykorzystałem z tych wcześniej rzucanych. W takiej pracy najtrudniejsze jest zobaczenie całej kompozycji na początku tak aby komponenty później do siebie od razu dobrze pasowały. Jak widać tu jeszcze jest jakaś gra – gdzie mimo wszystko są dwie dość realistyczne postacie

A teraz teraz.

Jak widzicie kurtki to specyficzne rzeźby zaanimowane jakimś nie do końca antropocentrycznym (a raczej owadzim) ruchem. Poniżej cały materiał z gazety.

I w tym kontekście takie zdjęcie, zrobione chyba blisko 10 lat temu było „prorocze”. W sumie to bardzo interesujące jest tworzyć takie bardzo plastyczne i dynamiczne obrazy. Ten kierunek bardzo mi „leży”

O rozwiązywaniu problemów podczas realizacji zdjęć

O rozwiązywaniu problemów podczas realizacji zdjęć

O rozwiązywaniu problemów podczas realizacji zdjęć

O rozwiązywaniu problemów podczas realizacji zdjęć.

Na stronie wyglądało to tak.

 

Szkic od Maćka obejmował zarys przedmiotów. Pod szklanym słojem narysowany był zapalony palnik, w słoju napis rosół, do tego lecące do słoja warzywa i plusk plus reszta przedmiotów. Od razu mi się nie spodobało. Lata, śpiewa, tańczy i… gaz puszcza. Nie cierpię baroku!

Zabieram się do pracy. Producentka przywozi zabawki, oglądam wszystko.

Zaczynam od analizy komplikatorów:

  • otwarty ogień w studio. Raz, że zawsze to groźba pożaru. Ale aby był widoczny – ciemne tło.
  • słój do rosołu wielki i nie koniecznie wygląda na żaroodporny.
  • rosół – jak wygląda rosół? Czy chodzi o przezroczystą żółtawą ciecz czy mętnawą zupę. Rosół jest oczywiście mętny ale przy efektach chlapania i szklanym naczyniu o wymiarze sporego gara nie będzie nic widać… To pierwsza rzecz do uzgodnienia jeszcze przed realizacją.
  • rosół wymaga ewidentnie jasnego tła a płomień ciemnego.
  • kuchenka którą dostałem nie podoba mi się jest ewidentnie za wysoka i nie pasuje mi do kolorystyki. Teoretycznie mógłbym ją przemalować albo zakleić. Ale muszę ją oddać w stanie nienaruszonym (dygresja – to bardzo często jest jeden z warunków zdjęć – oddaje się przedmioty w stanie idealnym, szczególnie jak są to zegarki za 100 000 zł). Najwyżej przerobię w PS.
  • zarejestrowanie „pluskania” to co najmniej 1/1000 s czyli lampy systemowe lub 20 kW ciągłego na planie.
  • lecące warzywa.
  • duży plan, jakiś pomysł na stół.
Ponieważ to rozkładówka to trzeba ją skleić z dwóch fot (mam Nikona d300). Dużo tego. Jeden, dwa problemy to luzik, ale tyle…Zaczynam analizować kłopoty po kolei. Na początek (póki redakcja jeszcze jest) trzeba uzgodnić rosół. Powtarzanie takiego zdjęcia z tytułu niewłaściwej zupy byłoby głupie. Przygotowuję trzy próbki (klarowną, normalną i pośrednią w tonacji od jasnożółtej do ciemniejszej) wysyłam foty do akceptacji, wybierają zgodnie z rekomendacją pośrednią.

Teraz muszę spokojniej pomyśleć o wyrazie zdjęcia. Sterylny laboratoryjny styl kojarzy mi się z kontrastowym dolnym oświetleniem. Ustalam, że będzie to główny pomysł na wyraz zdjęcia. Postanawiam dodać do tego odbicie. Ale nie chcę aby to było „zwykłe”lustro tylko coś mniej oklepanego. Może poliwęglan.

  • decyduje się jednak na światło z kompaktów, systemowe może być za słabe i mam tylko cztery lampy, żarowego na takim skomplikowanym planie z pluskaniem po prostu się boję. Mam nadzieję, żefekt będzie przyzwoity.
  • tło – musi być szare, zrobię tintę możliwie jasną za rosołem i możliwie ciemną za płomieniem.
  • decyduję się na „wpuszczenie” kuchenki pod blat, tracę w ten sposób kawałek płyty ale to najszybsze i najmniej kłopotliwe rozwiązanie. Robię więc piłką włośnicową odpowiedni otwór.
  • postanawiam oddzielnie zrobić „plusk” i lecące warzywa – ze względów bezpieczeństwa.

Czas na montaż planu. Ponieważ studio ma słabe wyciemnienie a ja będę rejestrował płomień buduję wielki czarny namiot wokół planu. Rozkładam lampy. Ustalam światło, przynoszę rosół i resztę, wrzucam co tam trzeba do zlewek. Robię próbną fotę. Jest ok.

Teraz krytyczny moment – trzeba zapalić palnik. Przynoszę gaśnicę i czytam jej instrukcję. Wyobrażam sobie dwa warianty pesymistyczne:

  • zapala się płyta a ja w ferworze gaszenia polewam sprzęt wodą. Później we włosienicy i sznurem pokutnym tłumaczę się Bartkowi (który gościnnie przytulił mnie chwilowo w studiu) i Przemkowi (właścicielowi wycacanej agencji) ze swojej głupoty. Jeszcze raz czytam instrukcję gaśnicy.
  • drugi wariant jest znacznie optymistyczniejszy. Pod wpływem ognia pęka szklany gar. 5 litrów rosołu zalewa mi dwie dolne lampy. Mam chlew, niedotrzymany termin ale straż nie musi przyjeżdżać.

Pora zaczynać. Zapalam gaz, rozkręcam go na maksa, uruchamiam pilota i zaraz gaszę. Sprawdzam wynik – jest dobrze. Pora na pluskanie. Przestawiam migawkę. W tej zabawie główny problem polega na złapaniu właściwej synchronizacji kiedy wrzucić przedmiot a kiedy nacisnąć spust. Bardzo często bywa, że spust trzeba uruchomić na chwilę przed rzutem bo aparat ma zwłokę w działaniu.Po paru rzutach łapię synchronizację i uznaję, że wystarczy już chlapania – są dwie przyzwoite klatki. Samo zamrożenie ruchu nie jest perfekcyjne ale uznaję, że jakoś z tą świadomością będę musiał żyć. Nadziewam warzywa na cienki drut wstawiam w plan. Później wyretuszuję drut ale oświetlenie będzie się zgadzało.

Samo zdjęcie jest dużo szersze od kadru użytego przez grafika.

 

Rozkładówkę uzupełniam zestawem próbek produktów. Mogę sobie poszaleć – ustawiam kontrastowe światło ale jednocześnie skupiam się na doskonałym oddaniu faktur produktów. Wychodzi nad podziw ładnie – taką robotę lubię!

 

 

W gazecie wygląda to tak.

 

Ciucholand II. Wystawa sklepowa i układanki

Ciucholand II. Wystawa sklepowa i układanki

Ciucholand II. Wystawa sklepowa i układanki

Wystawa sklepowa i układanki

Następnym punktem wyjścia i inspiracji może być witryna sklepowa. W najprostszym ujęciu to po prostu ubrany manekin. Wierzcie mi takich zdjęć nie chcielibyście robić! Dla takich realizacji ukuliśmy ze stylistką określenie „sztywniaki”.

– dzisiaj sztywniaki, brrr…

Odbierałem taki tel i wiedziałem, że czeka mnie praca, którą robię dla forsy, wyłącznie forsy. Ubieranie manekina a szczególnie mozolne naciąganie butów i spodni. Wyciąganie rękawów koszul, likwidowanie tego co się źle układało, w tym luzów na rękawach. Po to aby za chwilę to rozbierać. To nie była fajna robota a tak ze dwa lata (może 3) była na to faza. Robiliśmy co mogliśmy aby wybić to z głowy ale była stała rubryka w tej konwencji i nic nie poradzisz. W ramach higieny psychicznej tego więc nie pokażę. Znacznie fajniejsze, także inspirowane wyglądem witryny, były za to np. cztery takie fotografie:

Zaletą prezentowanych zdjęć był mały zakres koniecznej aranżacji, W pierwszym przypadku była to krata, poniżej wystarczyło jeszcze mniej – parę wieszaków.

Czasem trzeba trochę bardziej się napracować i zakres aranżacji obejmuję podłogę (plus oczywiście wieszak). Zwróćcie proszę uwagę na prawą realizację bo później do niej wrócę omawiając pewną kwestię oświetleniową.

Kolejne dwa przykłady na nawiązanie do witryn sklepowych.

Najogólniej jak widzicie w tej metodzie – nawet wybierając tonację Low Key (no nie ma przypadków) – jakąś komodę , krzesło, wykładzinę trzeba przytargać. Czyli wypożyczyć, zapłacić kaucję, uważać na sesji i potem odwieźć. Nic dziwnego, że powstaje pytanie czy nie można tego zrobić inaczej. Zakładam, że równie dobrze.

Tak dochodzimy do układanek.

I na początek parę zdjęć z mojej ostatniej sesji (pewnie jest to właśnie na półkach).

To bardzo wdzięczna metoda pokazywania. Główny problem realizacyjny to wygodne fotografowanie obszernych poziomych planów. Nawiasem mówiąc, ten właśnie aspekt jest dla mnie jednym z mierników jakości uniwersalnego studia fotograficznego – jeśli można bez problemu wykonać plan 2 x 2 m i dowolnie go oświetlić to jest dobrze. Fotograf i stylistka powinni też mieć wygodną kontrolę planu i możliwość dopracowania kompozycji.

Przechodząc teraz do kwestii „artystycznych”. Robiąc taką serię problemem jest osiągnięcie spójności z jednej strony ale też uniknięcie powtórzeń formalnych. Tutaj pomysłem Donaty była niebieska bluzka wokół której zbudowano „stylistyczną opowieść”. Jako fotograf pomijając, że oczywiście nie byłbym sobą nie ingerując w kompozycję i dobór elementów, po dokładnym obejrzeniu przedmiotów doszedłem do wniosku że:
– trzeba omówić pomysły na poszczególne foty tak aby przy ostatniej nie okazało się, że coś nam się powtarza
– zastosuję bardzo ostre światło, tak aby białe ciuchy przypadkiem nie zginęły mi na białym tle (zapomniałem powiedzieć, że białe tło było wytyczną)
– poziom światła wypełniającego musi być wysoki bo na planie ciuchy czarne sąsiadują z białymi (kłania się filmowa zasada 2:1)
– światło wypełniające będzie niebieskie – w ten sposób nadam wspólny ton różnym w końcu ciuchom i zharmonizuję to z niebieską bluzeczką

I teraz dłuższa dygresja. W światku fotograficznym jest wprost nadwrażliwa tendencja to „poprawnego” balansu oświetleniowego, dla odmiany w realizacjach telewizyjnych – jedno światło niebieskie, drugie pomarańczowe. Tymczasem typowa sytuacja oświetleniowa w słoneczny dzień jest taka, że słońce daje światło 5400 K ale w cieniach jest 8000 K i więcej, z czaszy nieba. Dlatego taki sam układ zastosowany w studio będzie sprawiał wrażenie naturalnego. Nikt nam nie każe jednego stosować tego układu jako jedynego, na focie przy której prosiłem Was o zapamiętanie, zastosowałem bursztynową folię – pięknie zrównoważyło to kolorystykę. Nagminnie w realizacjach stosuję lekkie (a czasem większe) rozbalansowanie źródeł światła.

Wracając do tematu. Sprawdzianem dla sesji jest wobec tego takie zestawienie ex-post.

Następnym tematem ciuchowym będzie kreatywność w tej materii. Czyli pomysły, które trzeba było wymyśleć. Łącznikiem do nich będą takie to troszkę odleciane układanki.

Ciucholand I. Faza wstępna, dojrzała i śmierć produktu

Ciucholand I. Faza wstępna, dojrzała i śmierć produktu

Ciucholand I. Faza wstępna, dojrzała i śmierć produktu

Faza wstępna, dojrzała i śmierć produktu

Na przykładzie jednego z moich stałych tematów spróbuję Wam opowiedzieć o wpływie czasu na pracę fotografa. Myślę, że to bardzo dokładnie pokażę czym różni się advertorial od „klasycznej” fotografii katalogowo-reklamowej. A w następnych częściach (za jakiś czas) opowiem o innych alternatywnych rozwiązaniach jakie można stosować w tym bardzo szerokim temacie.

Temat zaistniał gdzieś koło 2005 roku. Zgadaliśmy się w redakcji na temat „robienia” ciuchów i obecności (nieobecności) modeli. Mimo, że nie kojarzyłem takich realizacji odpowiedziałem, że nie ma problemu aby ze zdjęcia usunąć całkowicie modela. Dostałem zielone światło i na początek zaczęliśmy robić takie, dość grzeczne, foty. Napisałem, że „zaczęliśmy” bo montażem (czyli tą „nowatorską” częścią roboty) oraz pomocą w zdjęciach, w tym czasem też pozowaniem zajmował się  Tomek Piotrowski.

Czuliśmy się nowatorami i z tej okazji napisałem taki krótki tekścik:

„Ilustracje te ukażą się już niedługo… Przewiduję narastającą panikę u niektórych – tych odpowiedzialnych za ochronę a także tych „posiadających”. Już teraz jednak nasi przezroczyści (rodem z Wellsa) modele budzą wielkie zainteresowanie u co bardziej otwartych kobiet. Niewidzialny kochanek? To jest coś! Nasi modele nie zagrzeją jednak dłużej miejsca w naszym kraju. Zbliżające się coraz niższe temperatury grożą ich stanowi zdrowia i o ile wiem wybierają się w cieplejsze rejony.
Tak żartobliwie napisałem w 2005 roku kiedy opracowałem koncepcję „niewidzialnych” (pewnie zresztą nie jako jedyny). Konwencja ta pozwala ominąć wpływ modela na zdjęcie i skoncentrować się na ubiorze. Jednak brak człowiek na fotografii nie powinien oznaczać braku pomysłu na zdjęcie, kiepskiej choreografii czy słabego światła – powiedziałbym nawet, że elementy te stają się ważniejsze.”

Niewidzialni na stale zagościli na łamach. Już w pierwszych realizacjach uznałem, że musi się pojawić jakaś anegdota, ruch. Mam nadzieję, że z tematem ruchu w nieruchomych zdjęciach jeszcze kiedyś się zmierzę bo to jedna z ważniejszych kwestii. Pojawiły się takie pomysły.

 Zmieniał się też przekrój tematów, całkiem sporo było outdooru.

Włączyliśmy silniej kolor, cienie.

Akurat mnie zdecydowanie bardziej pasowała taka ascetyczna (kolorystycznie) a zdecydowanie ciekawsza kompozycyjnie i ruchowa droga.

Z czasem zdecydowanie mocniej mogłem operować światłem i te foty bardzo lubię do dzisiaj. 

Dalej pojawiły się zdecydowanie większe wyzwania. 

Ale to już był schyłek. Ostatnim łabędzim śpiewem tematu była taka realizacja: 

no i fota co była już troszkę szalona
W międzyczasie ta metoda realizacji przeniknęła szerzej – pojawiły się billboardy z tak podanymi ciuchami, startowały sklepy internetowe i w niektórych już też to widziałem. Zasadniczo redakcja po trzech latach uznała, że temat się wyeksploatował , ostatnie prace te z żywiołami były o dwa lata późniejsze ale jak napisałem to był łabędzi śpiew. A przez ostatnie 6 lat już tej metody na pokazanie ciuchów nie zastosowałem.

Przechodząc teraz do refleksji ogólniejszej. Kocham advertorial za to ciągłe poszukiwanie pomysłów i nowych koncepcji. Nieraz te zdjęcia w takim „forumowym” myśleniu opartym gdzieś na poprawności katalogowej mogą dziwić. Ale męska gazeta nie może pokazać „miksera” w sposób doskonale znany z ulotek, reklam czy opakowań. Cały czas szukamy interesujących zestawień (o tym może też napiszę), kompozycji, chwytów nieobecnych gdzie indziej (o to strasznie trudno), światło też jest ważnym czynnikiem – naciągam je jak mogę. Ale ta zmienność powoduje, że ciągle z przyjemnością przychodzę do studia. Choć oczywiście z pewnej odległości advertorial też jest rutynowy w wielu aspektach, i o tym może też kiedyś opowiem.

Lodowe Klimaty

Lodowe Klimaty

Lodowe Klimaty

Ponieważ udało mi się zrobić kiedyś parę zdjęć z lodem to niejako „z automatu” dostaję takie realizacje.

Nie zdziwiło mnie więc jak moja producentka powiedziała:
– będą do zrobienia zdjęcia z częściami rowerowymi w lodzie do tekstu o tym by nie odstawiać roweru na zimę, zamówiliśmy wszystko w fabryce, oni to przygotują ładnie, przywiozą a ty tylko to zrobisz, projekt dostaniesz na emaila.
– OK, nie ma problemu (to moja standardowa odpowiedź, mógłbym ją odtwarzać z dyktafonu)

W miedzy czasie dostałem szkice i producentka przywozi koło.

Uzgodniliśmy dostawę rano (czego nie cierpię) ale chciałem mieć więcej czasu. O 8.00 przyjechał spory samochód z windą, szczęka mi opadła jak się dowiedziałem, że jedna bryła waży 130 kg druga kolejne 80. Jeszcze bardziej zdziwił mnie kształt – idealne prostopadłościany. Pada pytanie:
– gdzie panu to wstawić?
– (myślę sekundę) do warsztatu.
Pełen najgorszych przeczuć rozpakowuję pierwszą większą bryłę. Kurde, co to jest??? Po prostu doskonale, niewiarygodnie przezroczysty prostopadłościan, na jednej ze ścian jest nacięta szczelina na koło. Najgorsze jest to, że nijak nie trzyma to proporcji z projektu. Patrzę na to podłamany, humoru nie poprawia mi fakt, że dowiedziałem się, że TO kosztowało 1600 zł, żartów nie ma. Jak coś pójdzie nie tak to szefowa wydawnictwa urwie mi klejnoty a co gorsza producentka też bedzie miała przewalone. No dobra trzeba się wziąć w garść i szybko ustalić plan ratunkowy. Przyglądam się bryle i dochodzę do wniosku, że jak odetnę wzdłuż długiego boku około 45% procent wysokości, potem skośnie pozostałość to powinno starczyć lodu na całą rzeźbę. Powierzchnią zajmę się później. Po odcięciu zyskam pole manewru bo główny blok bedzie ważyć ok. 60-65 kg i tym można już manewrować. Zapomniałem powiedzieć, że kazałem większą bryłę ustawić na szerokiej desce na stole roboczym (aby ją wygodnie przenieść) a drugą na wózku (i dokładnie ją okryłem tekturą i tkaninami). Biorę telefon dzwonię do fabryki czym to tną i aby mi przysłali zaraz kogoś kto to zrobi. Fabryka jak się okazuje jest 50 km ode mnie. Tną to mechanicznymi piłami łańcuchowymi zbliżonymi do tych do cięcia drzew. Gorzej, że nie mogą mi nikogo przysłać – mają dwie imprezy i po prostu nie ma ludzi. No cóż trzeba sobie radzić. Sprawdzam dostępne narzędzia i wygląda, że piły do drewna względnie się nadają – kupuję więc dwie największe piły ramowe jakie są w mieście, jakąś płatnicę z największymi zębami. Jedna z pił nawet nieźle sobie radzi (choć zęby też się ślizgają). Problemem jest to, że jest po prostu za mała można dojść może do 1/3 bloku. Obracać taki obiekt po prostu się boję, pomijając, że nawet nie wiem czy dam radę. Do pomocy wzywam kumpla z agencji reklamowej co to jest za ścianą. Bierze opalarkę i ja piłą a on poszerza to gorącym podmuchem i po bardzo długiej godzinie mamy dwa kawałki. Reszta cięcia jest łatwiejsza. Idę przygotować plan. Na podłogę, która u mnie jest doskonale pozioma, kładę płat białego plastiku 2 x 3 m, pod brzegi idą kantówki, tworząc zgrabny basenik. Minęło pół dnia a ja właśnie zabieram się za robotę… Układam z kawałków lodu kształt jest to dość kłopotlwe bo niezbyt chce się trzymać. Pora zabrać się za powierzchnie – do reki dłutko i „moletkuję” ostrożnie tworząc jakieś lokalne tekstury. Teraz oświetlenie – standardowe tylnio-górne jak w takich tematach, zakładam niebieskią folię 3 dM, druga jest lampa pierścieniowa – da mi ostre, krótkie, słoneczne bliki bez ryzyka jakiś niezgodnych cieni. Strzelam fotę, jeszcze na szybko sprawdzam czy da się z tego osiągnąć założony efekt. Trochę malowania, trochę kopiowania, trochę formowania i jest OK.
Wysyłam do Dyrektora Artystycznego a odpowiedź:
– kapitalne, zdecydowanie poprawia mi humor.

Teraz pora na następną fotę. Przywożę na plan drugą bryłę – nawet nie zaczęła się topić. Dochodzę do wniosku, że drugi projekt jest tautologią pierwszego i nie będzie dobrze wygladał po tymże. Postanawiam, że zrobię to inaczej i tej zmiany nie będę konsultował. Z tym konsultowaniem to bywa czasem tak, że dyrektor artystyczny daje mi kwaśno do zrozumienia, że mógłbym być trochę samodzielniejszy i abym mu nie truł tyłka bo ma robotę. Ale innym razem jak coś zmienię samowolnie to wysłuchuje, że po to on robi briefy abym się ich trzymał. I czasem ostro się z tego tłumaczę a bywa (rzadko), że poprawiam. Tutaj takiej możliwości jednak nie będzie!
Kładę bryłę poziomo na planie do stopienia jest dobrych kilkanaście centymetrów lodu. Na aparacie uruchamiam interwałometr aby rano sobie obejrzeć tempo zmian, jeszcze liczę czy wystarczy objętości „basenu” aby mi się nie wylało na studio i do domu. Rano stwierdzam, że to się stopi za dwa dni ale też widzę, że schodzi równo ze wszystkich stron czego nie chcę. Podwieszam więc nad planem 9 kW ogrzewacz i uruchamiam gorący strumień powietrza. Pakuję sprzęt i jadę na jakąś wyjazdową robotę. Krzysztof ma kontrolować postęp i w razie czego wyłączyć urządzenie. O 15.00 jest jeszcze 2 cm lodu nad zębatką więc koniec ogrzewania. Jak w dwie godziny później przychodzę jest akurat idealnie. Zapinam aparat na statyw biorę opalarkę do ręki i lokalnie podgrzewam powierzchnię aby dostać ciekawą fakturę (pęcherzyki powietrza na metalu), jeszcze dłutko, dołożyć pozostałe bryły lodu, przestawić lekko światło. I dalej zabawa jak wczoraj na kompie. Kopiowanie, rysowanie, formowanie – czyli trzeba trochę uruchomić wyobraźnię. Fota się podoba i nie ma wspominania o briefie.

Teraz na spokojnie mogę przeanalizować robotę. Z efektu jestem prawie zadowolony, poniewczasie widzę, że poziomy odcinek gdzie koło wnika w lód należało też podrzeźbić, do drugiej foty nie mam uwag. Zdecydowanie większe zastrzeżenia mam do swojej organizacji. Czyli tego, że nie policzyłem objętości czyli wagi – gdybym to zrobił to od razu uruchomiłby mi się alarm, nie sprawdziłem też co właściwie ma zrobić fabryka (i jak to w życiu bywa coś zrobili). Te błędy można trochę usprawiedliwić – po to mam producentki abym się niczym nie zajmował. To jest mega wygodne – jak raz zaczniecie pracować w takim układzie to już nigdy nie będzie się Wam chcaiało zajmować się przygotowaniem logistycznym. Często zajmuje ono więcej czasu jak realizacja. Zdecydowanie gorzej oceniam chwilowy stupor jaki mnie opanował gdy zdałem sobie sprawę w jakim jestem kanale. Zamiast po odmowie fabryki chwilę pomyśleć uznałem, że trzeba działać i popędziłem po narzędzia. Co prawda cięcie drutem oporowym od razu przyszło mi do głowy (ale jakoś na nic nie mogłem trafić od ręki) ale piłę śnieżną np do wycinania bloków do igloo powinienem skojarzyć mimo, że na lodowcach nocuję w schroniskach czy schronach. Oddzielną kwestią jest to, czy kupiłbym to od ręki – pewnie jednak nie. Ale ręczne piły survivalowe wyskakują w necie szybko i to być może kupiłbym łatwo.

W gazecie wyglądało to tak

Tytułem uzupełnienia. Tak oto wyglądał „materiał wyjściowy” – przypominając Michała Anioła – wystarczyło teraz odrzucić to co zbędne.
A tutaj jest gotowe „surowe” zdjęcie – możecie zobaczyć co zostało później przerobione. O ile z lewą stroną było prosto to prawa była lekko kłopotliwa (ale nie na tyle aby chciało mi się przerabiać plan).

Na początek robótki ręczne – czyli cierpliwość wskazana

Na początek robótki ręczne – czyli cierpliwość wskazana

Na początek robótki ręczne – czyli cierpliwość wskazana

Fotografia wydaje się taką szybką dziedziną gdzie szast-prast i jest. Czasem słyszę -niech Pan cyknie fotkę. I powiem szczerze – strasznie mnie to irytuje.

Dlatego w kolejnych tekstach spróbujemy się przyjrzeć jak to jest z tym szast-prast.

Pierwsze dwie edytorialowe układanki były ilustracjami do tekstu o dietach sportowców. O co tam dokładnie chodziło nie pamiętam – z jakiegoś powodu dobrane były takie a nie inne składniki. Te prace nie są technicznie specjalnie trudne – główny problem to przeniesienie projektu na tło. Rozwiązań jest pewnie sporo, tak na szybko:

– można przerysować projekt na podświetlanej szybie
– można go zgoła przeszpilkować
– można wydrukować na tle
– można użyć rzutnika

To ostatnie rozwiązanie będzie szczególnie sensowne w dwóch przypadkach: gdy jako tła użyjemy szyby, metalu, plastiku i nie będziemy go chcieli (a nigdy nie chcemy) uszkodzić. Druga sytuacja jest gdy fota będzie po skosie (czyli w perspektywie) ale efekt rysunku ma być jak z rzutu (mam nadzieję, że to zrozumiałe) a plan jest duży i zróżnicowany przez bryły.

W tych dwóch, konkretnych, realizacjach narysowaliśmy to chyba „z ręki” twardym ołówkiem na arkuszu kartonu B1. Przy doborze tła trzeba się przyjrzeć układanej żywności – jak jest sucha to używamy kartonu (bo jest najtańszy) jak nie (przy np białym serze) można produkt wcześniej odsączyć. W ostateczności wybieramy inne podłoże (np folia). A dalej to układanie ziarnko po ziarnku. Z tego powodu plan robimy na pewnej wysokości aby przy nim siedzieć a nie kucać, obok jest stoliczek z składnikami. Co jakiś czas coś się przesuwa, coś trzeba poprawić ale powoli idzie to do przodu. Takie robótki ręczne

Następne zdjęcia są znacznie trudniejsze w wykonaniu. Zanim opowiem o realizacji popatrzmy na ciąg rysunek-zdjęcie-layout. Rysunek dostałem od dyrektora artystycznego Men’s Health Maćka Glinki. W środku jest moja (a właściwie nasza bo razem z Agnieszką Herbst) praca. Widać, że ze zdjęciem jeszcze dalej się coś działo bo redakcja nie tylko odbiła je lustrzanie ale też podkręciła kolory.

Co do koncepcji – pierwsze omawia rodzaje makaronów, drugie kasz. Kłopot z tymi zdjęciami jest taki, że w zasadzie niewiele da się tu poprawić w przypadku błędów. Przy braku czujności może się okazać, że fotę trzeba powtórzyć. I to też nie jest oczywiste bo z reguły jakiś jeden, dwa składniki są egzotyczne (makaron albo kasza za 30 zł w jakimś małym pudełeczku, dostępne w razie czegoś w jednym sklepie po drugiej stronie miasta) i jest tylko na jedną próbę. Więc trzeba zaprojektować kolejność warstw, odmierzyć grubości i najlepiej od strony aparatu ułożyć to ręcznie albo przy pomocy pensety. O ile makarony mimo wszystko nie były wielkim wyzwaniem to z kaszami sporo prób wykonałem szukając rozwiązania „dynamicznego”. I była to porażka. Chaos – może po 30-tej próbie coś by wyszło. Koniec końców to co jest wysypane zostało artystycznie usypane warstwa po warstwie a „kufel” ostrożnie dołożony.

Teraz kwestie kompozycyjne – nie jest przypadkiem, że to obszerne jasne układy centralne. Obok trzeba zmieścić opisy, na górze tytuły. Ewentualne kadrowania robione są przy fotoedycji a od fotografa oczekuje się materiału dającego dużo swobody. Tło u mnie przeważnie ma 5-10%, dalej sprawia wrażenie białego ale najjaśniejsze światła dzięki temu nie mają konkurencji.

Pierwsze dwie foty były świecone bezcieniowo. W makaronach wszystko widać – w odbiciach są tinty założone na bokach słoika (dzisiaj być może zrobiłbym to jeszcze mocniej na ostro). Najbardziej lubię takie sytuacje jak na trzeciej – wyrżnięte cienie budujące dobrą podstawę i zagęszczające obraz a ich głębokość jest regulowana poziomem światła wypełniającego.

Czasem warto zaprząc cienie do roboty.

To przykład realizacji gdzie wykorzystałem jedno skierowane źródło użyte ze znacznej odległości. Dało to silny graficzne efekt – i w zasadzie nie było tutaj wyboru. Żółte, półprzezroczyste kapsułki potraktowane światłem z dwóch pierwszych realizacjach dałyby mdły, nisko kontrastowy obraz. Trzeba zauważyć, że to cień zbudował tutaj przekaz (do tego jeszcze później powrócę).

Można pokusić się tutaj o ogólniejszy wniosek. Jak widać pozornie niewielka zmiana  (np ziaren kukurydzy na żółte kapsułki) wymusza zasadniczą modyfikację realizacji. Dlatego bezrefleksyjne kopiowanie rozwiązań często daje mizerne skutki. Doskonale to widać po niezliczonych tutorialach pokazujących jak się zmierzyć z przezroczystym, bezbarwnym szkłem (co jest dość łatwe).  „Drobna” zamiana butelki na choćby przezroczystą ale ciemną, nie mówiąc o złoconej etykiecie zasadniczo zmienia trudność zadania i jakoś dziwnym zbiegiem okoliczności takich realizacji w necie nikt już nie opisuje. Te „nieistotne drobiazgi” to clou zawodowej fotografii. I do tego będę często wracał.